W języku nie da się niczego przywrócić ani wyprzedzić

Niektórzy czytelnicy mieli do niego pretensje, że jego współcześni bohaterowie przeklinają i burzą zasady składni. — Można załamywać nad tym ręce, ale nie można fałszować rzeczywistości i tworzyć dialogów jak w telewizyjnym „Klanie” — uważa.

Z Włodzimierzem Kowalewskim, prozaikiem i kolejnym ambasadorem akcji „Lubię polski” rozmawia Hanna Łozowska

 

— Poprawna polszczyzna istnieje?
— Oczywiście! Istnieje szereg zwrotów, które powoli ucierają się w użyciu. Stąd zasady poprawnego języka — poprzez ogólną akceptację. To, co wydaje się niepoprawne, po pewnym czasie staje się normą i to do normy językowej odnosi się poprawna polszczyzna. Ale nie jest ona wartością stałą,  jak definicja matematyczna.
— Jak jest z tym w kontekście pańskiej twórczości? Opisując jej język używa się przymiotników: „staroświecki” i „niemodny”.
— Tych określeń w odniesieniu do mnie używali niektórzy krytycy w latach 90., gdy w literaturze współczesnej panowały inne trendy niż dzisiaj. Dla rozpasanej nowoczesności tamtego okresu wszystko, co stonowane, nawiązujące do tradycji, było jednocześnie staroświeckie i niemodne.
Język jest jednym z najważniejszych czynników kształtujących utwór literacki. Praca pisarza polega więc na rzeźbieniu języka. Nie można redukować języka do najprostszych form i skupiać się wyłącznie na akcji utworu, intrydze. Język, który w moim przypadku nazywano staroświeckim, wynikał ze stylizacji. Trudno pisać opowiadanie rozgrywające się w latach 30. z zachowaniem dzisiejszych sposobów wyrażania się czy sposobów opisu. Nigdy nie próbowałem być staroświeckim na siłę.
— Chodzi więc raczej o tę płynną granicę między czasami.
— Właśnie tak. Moja proza, niezależnie od tego, kiedy rozgrywa się jej akcja, jest zawsze współczesna. Jest także metaforą. Literatury artystycznej nie można czytać dosłownie. Ta „niedosłowność” musi być także wyzwaniem dla czytelnika.
— Czytelnicy szukają literatury, która stanowi wyzwanie?
— Tylko nieliczni. Większość chciałaby czytać utwory, które na chwilę przeniosą ich w inny wymiar, ważne, aby jak najłatwiej i za pomocą najprostszych środków. Stąd powodzenie  literatury gatunkowej. Takiej, gdzie z góry wiadomo, czy ma się do czynienia z romansem, kryminałem czy thrillerem. Z tego powodu proza artystyczna, również poezja, usuwa się w niszę. Powinna być wyzwaniem i powinna wymagać. Czasami znajduję cierpkie uwagi na temat mojej twórczości. Np: „Co to za język? Staroświecki i niekomunikatywny! Jak jakaś Nałkowska albo Iwaszkiewicz!”. Autorowi wpisu chodziło o pokazanie nieżyciowości mojego sposobu pisania, a ja uniosłem się nad komputerem jak na skrzydłach.
— A co czytał pan w młodości?
— Poezję, bo fascynowała mnie melodyka słów, brzmienia, odcienie, obrazy, jakie wywoływały. Lata 70., kiedy kończyłem liceum i studia, mimo cenzury i deptania wolności w kulturze, były epoką wspaniałych poetów. Ich utwory, niekiedy bardzo niepoprawne politycznie, właściwie nie wiadomo, jakim sposobem się ukazywały. Cenzorzy musieli być bardzo głupi albo – wręcz przeciwnie. Moim idolem przez długi czas był owiany nimbem straceńca i kontestatora Rafał Wojaczek. Kiedy dotarłem do jego twórczości, już od kilku lat nie żył i był legendą. Żaden współczesny poeta po nim nie zaznał takiej sławy. Jego wiersze wydawano w niewielkim nakładzie. Z bibliotek tomiki były kradzione, z czasopism w czytelniach wycinane. Teksty krążyły w odpisach. W klasie maturalnej dostałem od kogoś plik jego utworów przepisanych na kartkach z zeszytu. Wojaczka znałem na pamięć, odkrywałem Andrzeja Bursę, ale także młodych wówczas poetów Nowej Fali: Ewę Lipską, Stanisława Barańczaka, Juliana Kornhausera, Stanisława Stabro, wielu innych. Jeżeli chodzi o prozę, to fascynacja nie nastąpiła od razu. Czytałem m.in. powieści Tadeusza Konwickiego wydawane w wydawnictwach tzw. „drugiego obiegu”. Pamiętam jego „Kompleks polski”, zwykły skoroszyt z luźnymi kartkami, rozmazany, fioletowy maszynopis z powielacza.  W takiej postaci krążyła po akademiku w Toruniu. Nie potrafię wskazać jednego idola. Ale mógłby nim być zapomniany, dawno zmarły prozaik Julian Wołoszynowski, autor „Opowiadań podolskich”, wśród nich „Demona secesji”, którym ukłuł mnie jak wielką, ostrą szpilą.
— Mariusz Szczygieł też próbuje przywracać świadomości Polaków zapomnianych autorów.
— Julian Wołoszynowski to pisarz, w którego twórczości po raz pierwszy po wojnie pojawił się mit Kresów, dopiero później mocno osadzony w naszej literaturze. Zapomniani są sławni prozaicy końca lat 70. Andrzej Pastuszek i Jan Komolka. Zapomnieliśmy o genialnych opowiadaniach Janusza Głowackiego z lat 60., takich jak „Nowy taniec la-ba-da” czy „Kuszenie Czesława Pałka”. A to przecież łańcuch DNA współczesnej prozy! Każdy dzisiejszy prozaik ma coś z Głowackiego, tak samo jak z twórczości Marka Hłaski. Pamięć o Marku Hłasce też jest zbyt nikła w stosunku do jego wkładu w literaturę.
— To poszukiwanie literatury na swój sposób alternatywnej w zalewie „mainstreamu”, czyli głównego nurtu. A w języku chciałby pan coś przywrócić świadomości Polaków?
— Język jest żywiołem! Nie da się niczego przywrócić, ale też nie da się niczego wyprzedzić. Język pisarzy, którzy chcą być progresywni, eksperymentalni, bardzo szybko staje się pusty, przestarzały. Nie wyobrażam sobie dzisiejszego młodego człowieka czytającego z wypiekami na twarzy „Wojnę polsko-ruską” pisaną w języku blokersów z początku wieku. To zjawiska językowe i emocje, które odpłynęły. Mogą funkcjonować jako groteskowy zabytek, chociaż zawsze podziwiałem Dorotę Masłowską za wyobraźnię i wspaniały słuch.
— Osadzenie fabuły w jakichś określonych czasach jest determinantem tego, jak język w powieści wygląda. Gdyby pisał pan opowiadanie lub powieść, której akcja rozgrywa się w 2017 roku, jak wyglądałby język?
— Wszystko zależy od tego, kto mówi. Dialogi powinny służyć stylizacji postaci. Współczesna polszczyzna ma przecież mnóstwo odmian. Język urzędów, podwórek i Facebooka, język młodszych i starszych, nawet język kobiet i mężczyzn. Albo zjawisko interesujące już podobno badaczy — polszczyzna „korpo”, po trosze wzięta z kupieckiej angielszczyzny, z terminologii bankowej, ze stylu korporacyjnych dokumentów i ich tłumaczeń. Starałbym się podpatrywać język takim, jakim jest. Czytelnicy, którzy postrzegali mnie jako pisarza staromodnego, mieli pretensje, że moi niektórzy współcześni bohaterowie przeklinają, burzą zasady składni itp. Można nad tym załamywać ręce, ale nie można fałszować rzeczywistości i tworzyć dialogów, jak np. w telewizyjnym „Klanie”, gdzie postacie rozmawiają tak, jakby pisały do siebie podania.
— Czytamy literaturę popularną, bo jest w nas potrzeba opowieści. W jednym z wywiadów powiedział pan, że najważniejsze jest opowiadanie historii…
— …które istnieje w utworze literackim w związku z innymi jego elementami. Jeżeli opowiadanie historii, to na odpowiednio szczegółowym tle.
— A po co te szczegóły?
— Żeby tę historię uwiarygodnić, żeby wrażliwego i myślącego czytelnika wprowadzić w opisywany świat. Żeby czuł zapachy, rozróżniał kształty, żeby mógł popatrzeć na rzeczywistość oczami bohatera, o którym czyta. To się wzięło również z pewnych sentymentów wobec przeszłości, które zresztą ciągle są mi przypisywane. Kiedy żyło się w rzeczywistości komunistycznej, jedyną odskocznią była przeszłość. Kwestia szczegółu, tła, nastrojowości, muzyczności w powieści. Nie wszyscy to lubią. Niektórzy wolą linearną opowieść rozgrywającą się w słowach „poszedł”, „zobaczył”, „wrócił”, „pojechał”.
— W jednym z wywiadów podkreślał pan silne zakorzenienie krainy dzieciństwa, do której wracamy. Jak to się ma do tej szarej rzeczywistości PRL-u z jej ograniczeniami?
— Nie znam człowieka, który bez sentymentu nie wspominałby dzieciństwa czy rodzinnego domu. To wykluczają tylko drastyczne przypadki. Dzieciństwo kojarzy się z arkadią, krainą szczęśliwości, co oczywiście nie jest prawdą.
— Jak w„Karafce La Fontaine’a”, która właśnie rzuca najbarwniejsze światło.
— Widzimy dzieciństwo przez pryzmat ciepła, dobroci, a zadry i rany zabliźniamy, oddalamy w niepamięć. Dzieciństwo to iluzja, tak jak i literatura jest iluzją.
— O pańskiej prozie mówi się jednak, że jest przepełniona smutkiem, pesymizmem, śmiercią.
— Pesymizm to swego rodzaju pójście na łatwiznę. Smutek, wstrząsające przeżycia są łatwiejszym pretekstem do analizy osobowości bohatera niż pokazanie go w momencie triumfu, pokonywania przeszkód. Tak kiedyś myślałem.
— A teraz?
— Uważam, że się myliłem. Wielka literatura amerykańska stawia przykłady bohaterów przezwyciężających trudy, przeszkody życiowe, walczących. Wielu można ich znaleźć u Faulknera, Steinbecka czy Hemingwaya. W pewnym momencie bardzo chciałem napisać powieść o bohaterze szczęśliwym. I napisałem „Excentryków”. Ale tragizm jest bardzo kuszący. Poprzez tragizm można dotrzeć do najciemniejszych zakamarków psychiki człowieka.
— Życzmy więc sobie, żeby tragizm pozostał na przestrzeni literatury.
— Możemy nawet stworzyć motto: im więcej tragizmu w literaturze, tym mniej tragizmu w życiu.