Najlepsze książki chciałbym tak zjeść jak… pożywny pokarm

Zanim nauczył się czytać, wyciągał książki z szafy, układał z nich stos i zakopywał się w nich. Jako dziecko fascynował się kosmosem. Być może nie podejrzewał jeszcze, że zamiast astronomią będzie zajmował się poezją.

Z prof. Zbigniewem Chojnowskim, literaturoznawcą i poetą, rozmawia Hanna Łozowska

— Jak to jest z tą troską o język?
— Pamiętam, jak w latach 90. wybitni językoznawcy, poprawnościowcy: Jan Miodek, Jerzy Bralczyk, Andrzej Markowski liberalizowali normy językowe. Skoro większość ludzi używa danej formy, to powinna ona stać się normą. W ostatnich latach liberalizm językowy powściągnięto.
Czy jest on do opanowania za pomocą próśb, ustaw czy zakazów? Zawieszam głos. Język jest tworem żywym, trudno hamować jego dynamikę. Jeżeli ktoś pozwala sobie na swobodną rozmowę ze znajomym, to nic w tym złego, ale jeżeli chce mówić w sposób odpowiedzialny, to wiadomo, że dyscyplina językowa powinna być większa. Krótko mówiąc, dajmy językowi wolność, bądźmy świadomi zasad jego stosowania w zależności od sytuacji, w której się wypowiadamy. Ale także dbajmy i o wyżyny języka.
— Pierwszy wiersz stworzył pan jeszcze w szkole podstawowej.
— Tak, był to wiersz o drzewie. Pisałem go w klasie, w której moja Mama akurat prowadziła lekcję biologii.
— Rodzice byli nauczycielami. To zapewne miało wpływ na wczesne zainteresowanie poezją.
— Moi rodzice byli nauczycielami powojennymi na Warmii i Mazurach. W latach 50., 60., a nawet 70. XX w. jeden pedagog uczył wielu przedmiotów, działo się tak zwłaszcza w szkole wiejskiej. Tak również pracowali moi rodzice. Nauczyciel na wsi odgrywał różne role społeczne: był animatorem kultury, psychologiem, doradcą rodzinnym, finansowym, sercowym i trochę lekarzem.
Brat babci Józef Ramotowski był polonistą. Być może wpłynęło to pośrednio na moje zainteresowania. W mojej wiejskiej szkole w Nowych Gutach, położonej na brzegu jeziora Śniardwy, kwitło szkolne życie literackie. Uczyliśmy się na pamięć wierszy, był teatrzyk, występy i kult książki. Jako wiejski chłopak byłem zapisany do trzech bibliotek: szkolnej w Nowych Gutach, do wiejskiej w Domu Kultury i do biblioteki w Orzyszu.
A zaczęło się tak: w jednym, rzadziej uczęszczanym pokoju w naszym domu, w którym mieściła się też szkoła, stała szafa z książkami. Były tam na pewno tomy „Słownika języka polskiego” Doroszewskiego i historia Warmii i Mazur. Wyciągałem wszystkie książki, układałem z nich stos i zakopywałem się w nim po czubek głowy.
— Ciekawe początki obcowania z literaturą.
— Wręcz fizyczne. Coś mi z tego zostało… W Biblii pojawia się metafora połykania, czy zjadania książek. Rzeczywiście najlepsze książki świata chciałbym zjeść, jak się zjada pożywne pokarmy.
— A co pan czytał w Nowych Gutach i Orzyszu?
— Literaturę młodzieżową, której za bardzo nie pamiętam. Szukałem też książek fantastyczno-naukowych. Wtedy czytałem głównie Juliusza Verne’a i Stanisława Lema.
— Mówi się, że pana poezja to połączenie kosmosu, przyrody i religii. Jak ma się kosmos do literaturoznawstwa?
— Astronomia była dziecięcym marzeniem. Przed moim urodzeniem, 12 kwietnia 1961 roku, Jurij Gagarin obleciał Ziemię. Jestem już dzieckiem epoki lotów kosmicznych. Wydawało się, że Księżyc, Mars i cały kosmos są na wyciągnięcie ręki.
— A przyroda?
— Pamiętam promocję mojej książki „Zmartwychwstały kraj mowy” w Piszu. Dr. Zbigniewa Stalę oraz grupkę studentów zabrałem wtedy do Nowych Gut i oprowadziłem po niektórych miejscach mojego dzieciństwa. Zbych Stala zadumał się i powiedział: „Jak patrzę na jezioro, na te drzewa, na te bujne krzewy, ptaki, które latają wokoło, to lepiej rozumiem twoją poezję. Jesteś prawdziwy, więc musisz pisać o tej przyrodzie”. Coś jest na rzeczy.
Mam ostrą świadomość obecności natury. Porusza mnie piękno drzew, zmienna tajemniczość lasu. Pytam obłoków i nieba, czy nadchodzi burza, deszcz. To moja codzienność.
Od 10 lat mieszkam na wsi. W pewnym sensie wróciłem do siebie. Chciałbym się nauczyć nazw wszelkich stworzeń, żeby mówić do nich po imieniu. Człowiek ma język po to, żeby mówić precyzyjnie o świecie, który go otacza.
— W wierszu „Stare nazwy” też jest sporo tego typu precyzji. Wylicza pan: Wyłudy, Bałamutowo, Dupki, Bździele i Osranki.
— Znaczących nazw miejscowości na Mazurach jest więcej. Przytoczyłem tylko kilka.
— Są też inne nazwy, można przypuszczać, że stoi za nimi dramatyczna historia. Głodowo, Rzeźniki, Wymysły, Zamordeje, Świnie Oko… Aż strach pomyśleć, co tam się mogło wydarzyć!
— Pewien mój student przybył z okolic wsi Dupki i Osranki. Twierdził, że zwłaszcza dziewczyny nie przyznawały się do tych miejscowości (młodzi opuszczają wsie, toteż mieszkają w nich niekiedy sami starzy ludzie).
Że młode pokolenie jest nieczułe na język, jest podobną nieprawdą, jak to, że chce żyć byle gdzie. Otoczenie językowe składa się na istotną część nas samych. Jeśli będziemy odpowiedzialni za nasze miejsce, to będziemy działali na rzecz języka używanego. Wracamy do punktu wyjścia — troska o język jest troską o życie w wymiarze codziennym i praktycznym.
— Jednocześnie to przykład niezwykłej energii języka.
— Mówienie jest przekazywaniem energii. Nie chodzi tylko o tembr głosu, słownikową semantykę słowa oraz ich emocjonalne nacechowanie. Uruchomiając aparat mowy, mobilizujemy całego siebie, umysł, swój wewnętrzny świat.
Wypowiedź nabiera znaczenia, kiedy w mówienie wkładamy energię, serce, własne przemyślenia i przeżycie. W ten sposób staram się też postępować na wykładach i podczas pisania książek. Byłbym nieautentyczny wobec studentów, gdybym chwalił jakiegoś poetę, pisarza, dzieła, które nie dostarczyły mi właśnie energii idącej z języka i przez język. Na tym tle widać, że poezja jest pełnią mówienia.
— Młodym język nie jest obojętny i to fantastyczna wiadomość. A jakich idoli językowych mają studenci? Skąd czerpią wzorce?
— To skomplikowane. Jeżeli młody człowiek przychodzi na polonistykę, to oczywiście zna neologizmy używane w jego codziennych kręgach komunikacyjnych: „ściema”, „Biedra” itd. Ale nie sądzę, żeby studenci byli zadowoleni, gdyby wykładowca zaczął mówić do nich żargonem. Studenci czują granicę, której nauczyciel nie powinien przekraczać — widzę to w charakterystycznym poruszeniu słuchaczy.
Nieliczni sięgają po poezję. Niewątpliwie większość czyta literaturę popularną. Student, a potem absolwent wydziału humanistycznego powinien oddawać się lekturze tekstów napisanych językiem precyzyjnym, wymagającym intelektualnego wysiłku. Społeczeństwo rozumne potrzebuje osób, które są awangardą języka i troszczą się o język z najwyższej półki.
Nie można jednak zabronić komuś mówienia tak, jak chce. Kiedy moja 8-letnia córeczka słyszy, że ludzie wokół klną, nie piętnuję ich. Mówię raczej: „Helenko, my nie klniemy”. I to dziecko, mimo że słyszy na ulicy (także na filmach) przekleństwa, nie używa ich.
Na marginesie: osoba posługująca się wulgaryzmami daje znać o swoich rozmaitych deficytach, kompleksach, złych emocjach, ubogim słownictwie. Język jest naszą najbardziej widoczną wizytówką. Jeżeli chcemy uchodzić za ludzi nieokrzesanych, pozbawionych powściągliwości, niekulturalnych to róbmy, jak uważamy. Jeśli wymagamy od siebie i chcemy być ludźmi na poziomie, to nasz język powinien licować z tym wyobrażeniem.
— Pańskie zainteresowania badawcze to jednak nie literatura popularna, po którą sięgają studenci, ale Kamieńska, Kruk, Iwaszkiewicz, Kajka…
— …Wirpsza, Bąk i inni. Ich postawy wobec języka były indywidualne, ale niezwykle twórcze. Aby być kreatywnym, trzeba po prostu szanować język i wciąż go odkrywać. Rzeźbiarz z miłością i znawstwem patrzy na drewno, glinę, kamień; pisarz i poeta muszą mieć miłosny stosunek do języka, co pociąga za sobą pragnienie jego ciągłego poznawania.
— A pan profesor potrafi zarazić studentów twórczością swoich idoli?
— Nie lubię używać powszechnego zwrotu „zarazić czymś”, bo tu nie chodzi o chorobę. Oczywiście chciałbym, żeby studenci pod moim wpływem wzbudzili w sobie entuzjazm, pasję poznawczą.
— Pasja to jednak też cierpienie.
— To, co ofiarowuje najwyższą radość, często przynosi także nieprzyjemne stany. Kiedy idziemy na wędrówkę w góry, a nawet tylko na długi spacer, w którymś momencie bolą nas nogi, czujemy się zmęczeni. Ale to błogosławione i opłacalne cierpienie.

Zbigniew Chojnowski
Poeta, historyk literatury, profesor nauk humanistycznych. Dorastał w Nowych Gutach na Mazurach. Jako poeta zadebiutował w 1993 roku tomikiem „Śniardwy”. W Instytucie Filologii Polskiej UWM w Olsztynie zajmuje się m.in. historią poezji polskiej XX i XXI wieku i literaturą Warmii i Mazur.