Każdy może być arystokratą ducha

Z Mariuszem Sieniewiczem, pisarzem, ambasadorem kampanii „Lubię polski”, rozmawia Hanna Łozowska

 

— Polszczyzna wymaga pielęgnacji?
— Odwołując się do patetycznych i nieco grafomańskich metafor, można ją porównać do rośliny. Niepielęgnowany ma tendencję do zastygania w różnego rodzaju kliszach, stereotypach. A jeśli operujemy stereotypami, to budujemy świat zamknięty, spłaszczony i zbanalizowany. Wydaje mi się, że na poziomie szkoły podstawowej, a potem średniej zatracamy świadomość, że o język musimy dbać.
— To co się dzieje w szkole, że tracimy zainteresowanie językiem?
— Na poziomie szkoły dokonuje się podstawowy błąd związany ze stosunkiem do języka, zwłaszcza literackiego. „Co poeta miał na myśli?” — to fundamentalne pytanie, jakie zadawano w kontekście literatury. Nie muszę się dziwić swoimi emocjami, swoimi wrażeniami, tekst nie musi być pretekstem do mojego świata, mam odczytywać zamysły autora. Na tym polega główne nieporozumienie.
Nie wydaje mi się, żeby twórcy, pisarze mieli przede wszystkim to na względzie, raczej żeby tekst literacki rezonował, oddziaływał, żeby pobudzał czytelnika do kreowania własnych światów.
— Przez zastanawianie się, co autor miał na myśli, tracimy umiejętność wyrażania własnych odczuć?
— Nie tylko tracimy tę umiejętność, ale też coraz bardziej ją potęgujemy. Wystarczy wspomnieć o rozprzestrzeniającej się kulturze emotikonów. Zadowalamy się krótkimi, graficznymi wręcz znakami. Cały nastrój, cały świat wewnętrzny mogę zawrzeć w roześmianej bądź skrzywionej buźce.To nam wystarcza do pokazania własnego świata, emocji, przeżyć.
— Nie tylko za pośrednictwem urządzeń cyfrowych.
— To zaniedbanie naszego języka wiąże się też z dużym poczuciem niepewności, czy po drugiej stronie mojego komunikatu jest człowiek, który należycie rozumie to, co do niego piszę, mówię. Zatraca się czytanie języka kontekstowego, aluzyjnego, czytanie między wierszami.
Jeśli napiszę zdanie, które według mnie jest zabawne albo ironiczne i nie opatrzę tego emotikonem, to pojawia się lęk, zwłaszcza w młodym człowieku, że ironia, dowcip nie zostaną odczytane. Muszę więc „dobić” tekst gwoździem emotikonowym — buźką, która postawi kropkę nad „i”. Mnie emotikony strasznie irytują, bo to znaczy, że nie potrafię zawrzeć w języku tego, o co mi chodzi.
— Psychologowie doradzają, żeby komunikować się prostym językiem, żeby wyrażać jasne komunikaty bez zawoalowanych podtekstów, aluzji.
— I wtedy będziemy społeczeństwem takich androidów, robotów. W tego typu rozpoznaniach tkwi obłuda i nierealność.
Ciąg wzorów matematycznych jest bardzo konkretny, przejrzysty i jasny. Relacje międzyludzkie są o wiele bardziej złożone. Na tym polega piękno naszego doświadczenia — posługujemy się bogactwem aluzji, kontekstów, odniesień, niedopowiedzeń, niedomówień. Tego się nie da uniknąć.
Jakiś miesiąc temu przeczytałem bardzo ciekawy esej „Pochwała nieszczerości”. Popełnił go na swojej stronie Jerzy Sosnowski. Nie wiem, czy świat byłby lepszy, gdybyśmy się kierowali w życiu jakimiś takimi zasadami jednoznaczności, szczerości. To utopijne, a często przynosi więcej złego niż dobrego. Stąd rezerwuar środków stylistycznych, bogactwo języka, żeby budować komunikaty w bardziej subtelny sposób.
— Prowadzi pan też warsztaty literackie. Jaki jest język młodych ludzi?
— Trudno to skatalogować, bo na warsztaty przychodzą bardzo różni ludzi, zarówno pod względem metrykalnym, językowym, jak i społecznym. Nie ma jednej charakterystycznej cechy pisania.
Większość z nich przychodzi, o dziwo, z bardzo dobrym warsztatem literackim. To tendencja, o której mówi się od pewnego czasu. Młodzi ludzi mają bardzo dobry warsztat, sprawnie operują formą, mają świadomość różnego rodzaju strategii pisarskich. Zmora naszych czasów polega na tym, że oprócz tego, żeby wiedzieć, jak pisać, trzeba jeszcze wiedzieć, co pisać.
— Dzisiaj na scenie politycznej i społecznej dzieje się jednak więcej niż 10, 15 lat temu.
— Oczywiście. To na pewno będzie skutkowało dziełami literackimi, będzie zmuszało do jakiegoś opisu tego świata. Funkcjonujemy w momencie przesilenia, ważą się losy naszej wspólnoty, tego, czy obronimy przestrzeń wolności jednostki, czy będziemy zmierzali w stronę takiego zamkniętego, klaustrofobicznego świata.
Moje dzieciństwo przypada na lata 80., więc przez mgłę, ale pamiętam czasy braku wolności, wiem, co można stracić. Jestem ciekawy, jak zareagują ci, dla których wolność była stanem naturalnym, jak oni będą się zachowywali, gdy zauważą, że jest ograniczana.
— Ale język, którym się posługujemy, to nie tylko emotikony. Facebook ostrzega też np.: „Nie zmoknij w Olsztyn”. W ten sposób kaleczy polszczyznę, bo nie można nawet powiedzieć, że upraszcza. To też ma wpływ na sposób, w jaki mówimy i piszemy.
— Oczywiście, że ma wpływ, ale też nie chciałbym bronić takich bardzo radykalnych czy konserwatywnych stanowisk literatury. Dopuszczam do siebie myśl, że następuje zmiana paradygmatu literackiego i kulturowego, zmienia się też narzędzie.
Nie mogę się obrażać na przestrzeń wirtualną, tym bardziej że staje się ona naturalnym narzędziem. Inną sprawą jest to, na ile internet z całą swoją mgławicowością, skrótowością degraduje czy pustoszy wyobraźnię. Sam często się na tym łapię, że zbyt długie siedzenie na różnego rodzaju portalach społecznościowych czy informacyjnych sprawia, że troszeczkę inaczej zaczynamy myśleć i komunikować się ze światem, że przejmujemy reguły tego medium. Myślę, że zmiana literatury na tym będzie też polegała.
— Czyli będzie bardzo poszatkowana, krótsza, bogatsza w odnośniki? Tak funkcjonuje czytanie w sieci.
— Gdybym powiedział, że będzie taka mgławicowa i poszatkowana, to równie dobrze można powiedzieć, że coś takiego już było. Cały postmodernizm wprowadza patchworkowatość. Nie chcę bawić się w futurologa.
— A ja właśnie o to chciałam zapytać, jak będzie wyglądała polszczyzna za 10, 20, 50 lat.
— Nie jestem katastrofistą. Zmiany w języku będą zachodziły, ale wieszczenie końca literatury odbywa się od czasów Gutenberga. Wydaje mi się, że literatura będzie funkcjonowała po prostu jako sztuka. Ludzie nadal będą czuli wewnętrzną potrzebę obcowania z tekstem literackim, a więc z tym, co jest szczególnie uporządkowane estetycznie, ideowo, z językiem, który komunikuje nas głębiej, bardziej meta niż codzienne kontakty.
Chcę wierzyć i wierzę w to, że ludzie mają potrzebę lepszej mowy, szlachetnej. To ambiwalentne, bo mówi się i słyszy z zewsząd o spadku czytelnictwa, ale jak człowiek już się spotyka z czytelnikiem, to to są zazwyczaj fanatycy, radykałowie literatury w najszlachetniejszym, najpiękniejszym tego słowa znaczeniu.
Ale nie chciałbym też uderzać w parnasistowskie tony, że literatura jest dla wybrańców. W każdym z nas tkwi głęboka potrzeba przeżywania czegoś wyższego, większego. Literatura jest wielopoziomowa. Ktoś może przeczytać książkę na takim elementarnym poziomie, czyli na poziomie opowieści, ktoś inny na poziomie językowym, ktoś inny na poziomie metafor, kontekstów. Literatura, książka nie jest czymś płaskim, jednowymiarowym.
— Nie jest pan purystą językowym?
— Oczywiście, że nie. Język jest czymś naturalnym, żywym organizmem, odbija życie ludzi komunikujących się ze sobą, życie wspólnoty. Dopuszczam różnego rodzaju błędy językowe, zwichnięcia. Bo to też świadczy o tym, że język nie jest sztucznym tworem, którym posługujemy się jak talerzami czy sztućcami.
— Jest też odbiciem tego, kim jesteśmy.
— Akurat to język daje nadzieję, że każdy z nas może być arystokratą ducha. O tym nie świadczy zasobność portfela. I często spotykamy się ze zgoła odmienną sytuacją: ktoś o wysokim statusie materialnym i społecznym mówi językiem na poziomie głębokiej barbarii. Dzięki językowi możemy być arystokratami. Niezależnie od tego, kim jesteśmy w codziennym życiu.

Mariusz Sieniewicz
Prozaik, felietonista. Jego teksty zalicza się do tzw. Prozy Północy. Kilkakrotnie nominowany do Paszportu Polityki i do Nagrody Literackiej Nike. Jego najnowsza książka „Plankton” opowiada o świecie po wojnach religijnych. W Miejskim Ośrodku Kultury w Olsztynie prowadzi warsztaty literackie „Papierówka”, skierowane do młodych twórców.