Język jest żywym stworzeniem, które mieszka w naszych ustach

Język polski jest żywy, wyciąga brzydkie nibynóżki, ale i tak można nim wiele wyrazić. Także w polszczyźnie erotycznej. Ta, choć przez lata niepielęgnowana, jak zapewnia, dziś ma się coraz lepiej.

Z Jerzym Sosnowskim, pisarzem i publicystą rozmawia Hanna Łozowska

― Pytanie autorytetu w kwestiach językach, dlaczego promowanie polszczyzny jest ważne, brzmi trywialnie.
― Skłonny jestem sądzić, że umiejętność poprawnego i urodziwego wyrażania się własnym języku sprzyja komunikacji między ludźmi. Ale za każdym razem, kiedy słyszę hasło „popularyzacja poprawnej polszczyzny” budzi się we mnie niepokój. „Normalnym” użytkownikom języka ta poprawna polszczyzna kojarzy się z polszczyzną purystów. Wykopuję toporek wojenny przeciwko purystom językowym, ponieważ chcą nam język wsadzić do gabloty z martwymi motylami.
Siłą języka są także nasze błędy. Jest on żywym stworzeniem, które mieszka w naszych ustach i ma prawo wypuszczać swoje fałszywe, brzydkie nibynóżki. Nie chodzi o to, żeby każdy mówił jak mu się żywnie podoba, ale traktowanie polszczyzny sprzed 50. lat jako wzorca, wydaje mi się bezwiednym mordowaniem języka, który ma prawo się rozwijać, sprawdzać rozmaite warianty. Przecież gdyby Jan Kochanowski usłyszał naszą rozmowę, a oboje staramy się mówić pięknie, przestraszyłby się jak mocno kaleczymy polszczyznę.
Nasz język jest w niezłej formie i ma w sobie sympatyczny mechanizm radzenia sobie z rozmaitymi naturalnymi przypadłościami. Dziś najprzykrzejszą z nich jest jego brutalizacja.
― Na czym polega brutalizacja języka?
― Znam aż za dużo takich przykładów, nie wiem od czego zacząć. W internecie trwa nieustająca debata. Gdy ktoś się z kimś nie zgadza, prawie nigdy nie mówi: „Widzę to inaczej”, mówi przynajmniej: „Pan się mija z prawdą”, a najczęściej od razu przechodzi do; „Pan kłamie”. jeżeli w internecie trwa rozmowa na temat gustów, muzyki albo sportu, nic związanego z polityką, to znacznie rzadziej niż zdanie „Nie lubię tej grupy, muzyka, sportowca” można znaleźć: „nienawidzę”.
Językoznawcy w książce „Wszystko zależy od przyimka” zwracają uwagę, że niezwykle spopularyzowały się brutalne metafory mówiące o zwycięstwie w dyskusji, określane czasownikiem „zaorać”. Nie wygrywamy w dyskusji, nie przekonujemy obecnych, musimy ich zaorać.
― Albo zmasakrować.
― Tak. Po angielsku to overstatement, czyli nadmówienie, mówienie ostrzej, wyraziściej niż to koniecznie. Nie mamy adwersarzy, ale wrogów… Proszę zauważyć, że nie wspominam wciąż o wulgaryzmach! Chyba nawet wolę, żeby ktoś używał słów wulgarnych. W dzisiejszym użyciu wytarły się one, a niekiedy mają posmak ironiczny albo autoironiczny, jeżeli używa ich ktoś, kto wie, że tak nie wypada. Można poranić kogoś nie używając słów wulgarnych. Jeżeli mam ochotę kogoś, no właśnie, zmasakrować, uważam go za kłamcę, nie muszę używać słowa na „ch” czy „k”. One na tym tle brzmią prawie pieszczotliwie.
Nasze potrzeby językowe i ich wyraz napędzają się nawzajem. Tak rozumiem zjawisko pożyczek z innych języków. Jeżeli zaczynam czuć, że polszczyzna czegoś nie nazywa, mam potrzebę, której polszczyzna nie zrealizuje, to sięgam w tej chwili głównie do języka angielskiego. Natomiast absolutnie zachwycające w języku polskim jest to, jak skutecznie radzi sobie z ogromnymi wpływami angielszczyzny. Zarówno „hejterstwo” jak i mój ulubiony czasownik „klikać”, który jeszcze niedawno był przykrą pożyczką z angielskiego, został wchłonięty w polski system językowy. Przypuszczam, że dzieci nie słyszą, że to wyraz angielski.
― W naszej rozmowie pewnie kilkakrotnie przytaknęłam panu, mówiąc „okej”.
― Pogodziłem się nawet z „wow”. Z tym mam trudniej niż z „okej”, które spopularyzowało się co najmniej w czasach mojego dzieciństwa, kiedy oglądało się westerny.
― W jednym z tekstów na blogu pisze pan o piosence „A House Is Not a Home”, co można próbować przetłumaczyć jako „Dom nie jest ogniskiem domowym”. Czego nie możemy powiedzieć po polsku?
― Mam wrażenie, że polszczyzna jest pięknie rozwiniętym językiem i sam nie przypominam sobie sytuacji, w której w ogóle nie jestem w stanie wyrazić czegoś po polsku. Raczej mam wrażenie, że mielibyśmy kłopot odwrotny: z przełożeniem na obcy język pewnych rzeczy z polszczyzny ze względu np. na doskonale rozwinięte możliwości produkowania zdrobnień. Chłopiec, chłopczyk, chłopiątko, to o ile wiem, ciągle „little boy”.
― Kiedy mowa o tym, czego nie możemy wyrazić w języku polskim, często wspomina się z kolei o nazywaniu miejsc intymnych. Mamy określenia wulgarne, brzmiące infantylnie albo medyczne.
― Tu akurat coś jest na rzeczy. Każdy język jest fascynującym zapisem historii wspólnoty narodowej. Nie będę popisywał się znajomością subtelności języków obcych, ale np. tłumacze języka francuskiego mówili mi, że jednak na tamtym języku odcisnęła się przygoda libertynizmu. Francuzi blisko 100 lat pracowali nad wyrafinowanym, erotycznym językiem. My mieliśmy kilku libertynów, ale niewielu, a zaraz potem zabory i romantyzm, który był jednak dość pruderyjny. Niby mówił o miłości, ale anielskiej. W rezultacie regres nastąpił bardzo szybko.
Wystarczy sprawdzić, jak brzmi erotyczna polszczyzna Aleksandra Fredry, nic nie ujmując jego znakomitym komediom. Jego wierszyki zaś to poziom poligonu, mówiąc brutalnie. Natomiast myślę, że od kilkudziesięciu lat autorzy i tłumacze coś jednak w tym zakresie zdziałali. Zdarza mi się w powieściach pisać sceny erotyczne i nie przypominam sobie, żebym miał poczucie, że brakuje mi słowa. To raczej kwestia tego, żeby się trochę pogimnastykować lingwistycznie i zastanowić się, jak rzecz nazwać.
Jest lepiej niż było. Ponad 20 lat temu ukazała powieść pornograficzna w przekładzie Czesława Biela ― „Dziewięćdziesiąt dziewięć dziewic, czyli miłostki pewnego hospodara” Guillaume’a Apollinaire’a. Choć to właściwie broszura, książkę tłumaczył wiele lat. Bohaterowie nie zajmują się niczym poza uprawianiem seksu. W książce w sensie słownikowym nie ma ani jednego wulgarnego słowa, a człowiek doskonale wie, o czym mowa. Wszystko zawarte jest w wyrafinowanych pomysłach językowych, np. neologizmach semantycznych, nadających nowe znaczenia słowom, które już istnieją. To wyczyn nadzwyczajny, ale da się to zrobić.
― Na pewnej konferencji naukowej jedna z prelegentek opowiadała o erotyzmie w muzyce ludowej. Neologizmy semantyczne pojawiały się też tam. Np. we fragmencie: „Żona męża odeszła (…), bo nie umiał rzemiesła ”.
― Nasz język do końca XVIII wieku rozwijał się tak jak inne języki europejskie, później przyhamowaliśmy. Dobrze byłoby to powiedzieć wszystkim moralistom. Niemówienie o tych sprawach w literaturze przez blisko 100 lat doprowadziło do oczywistej choroby. Język w obszarach, które nie są uprawiane, dziczeje jak roślinki. Gdy przestajemy mieć potrzebę nazywania pewnego obszaru rzeczywistości, po jakimś czasie okazuje się, że ten język nam przysechł, nieco obumarł.
― Młoda Polska była najściślejszym kręgiem pańskich zainteresowań naukowych. Kazimierz Brakoniecki uważa, że przynajmniej w malarstwie, od czasów Młodej Polski, nic lepszego nie powstało. W literaturze też tak jest?
― Jeszcze 15 lat temu pewnie powiedziałbym, że tak. Rzeczywiście miałem w życiu czas, gdy literaturę Młodej Polski czytałem bardzo intensywnie. Z dzisiejszej perspektywy myślę, że to był najbardziej interesujący w dziejach Polski eksperyment o wyniku negatywnym.
― To znaczy?
― W nauce istnieje coś takiego, jak eksperyment, który się ceni, ponieważ skutecznie kwestionuje jakąś teorię. Mnie się wydaje, że młodopolanie sprawdzili wyporność słowa. Pokazali, że nie można ekspresji wypowiedzi potęgować w nieskończoność. Jeśli dociśnie się ten pedał fortissimo, w pewnej chwili uzyskuje się kicz.
O ile mi wiadomo na trąbce nie można grać znacznie powyżej rejestru, bo instrument przestaje stroić. Coś takiego, moim zdaniem wynika z prozy młodopolskiej. Kiedy zdarza mi się prowadzić kurs twórczego pisania, mówię studentom, że iloczyn emocji narratora i czytelnika jest stały. Im bardziej emocjonuje się narrator, tym mniej emocjonuje się czytelnik.
Znamienne, że jedynym pisarzem młodopolskim, którego do tej pory jestem w stanie czytać jest Tadeusz Miciński. Poszedł w tym absolutnie do końca, ale ze świadomością, że w pewnej chwili powaga i patos przeradza się w komizm. Ale potem mieliśmy wielu mistrzów. Literatura polska nie powiedziała ostatniego słowa 100 lat temu.
To nie jest też tak, że jestem entuzjastą stylu przezroczystego, czasami warto podkręcić ekspresję. Ale nie jest to też tak proste, jak się chyba zdawało Żeromskiemu, który, żeby wyrazić emocje rozstających się kochanków, każe Cezaremu określać ukochaną Laurę kilkunastoma przymiotnikami.
― Z kolei Justyna Kopińska, pisząc o dramatycznych sprawach, nie używa przymiotników.
― To jest jakaś metoda. Chociaż przymiotnik też ma swoje prawa. Ja nie potrafiłbym się zdobyć na taką ascezę.

Jerzy Sosnowski ― pisarz, publicysta, historyk literatury. W latach 2001-2016 był dziennikarzem radiowej Trójki, obecnie współpracuje z Radiem Tok FM. Autor m.in. powieści „Wielościan” i „Fafarułej”. W 2014 roku opublikował rozmowę z Jerzym Bralczykiem, Andrzejem Markowskim i Janem Miodkiem „Wszystko zależy od przyimka”. Jest członkiem Rady Języka Polskiego PAN.

Autor zdjęcia: Krzysztof Dubiel